Tyfus



Siedział w swoim biurze i wertował kartoteki, popijając kawę i paląc Winstona.

Przyglądał się wszystkim łysym głowom i zabójczym spojrzeniom.

Spośród wszystkich bandziorów, przestępców i gangsterów żaden nie pasował do rysopisu.

Podrapał się po swoim krótkim, ciemnym zaroście i zaciągnął się delikatnie papierosem, pozwalając wszystkim szkodliwym substancjom głęboko rozpłynąć się w jego układzie oddechowym.

Ten przestępca był charakterystyczny, jednak mimo to nieuchwytny.

Kwadratowa twarz pokryta krótkim, złotym zarostem. Klasyczny, prosty nos i lekko wystające kości policzkowe. Otchłannie bursztynowe oczy. Ledwo zarysowana, lecz obecna ciemna szczecina na głowie.

I ta skara na lewym policzku. Co to jest, pomyślał. Wyglądało jak głowa kozła.

Pomimo tej szpecącej jego urodziwą twarz blizny wyglądał niesamowicie charyzmatycznie.

Był na tyle pociągający żeby wzbudzić w Robercie pożądanie i doprowadzić go do erekcji.

Zniesmaczył się tym faktem, że pociąga go morderca.

Zamknął kartotekę i wziął łyk kawy.

Plastikowe drzwi zostały otwarte z taką siłą, że uderzyły o szafkę, omal się na niej nie roztrzaskując.

Do pokoju wparował młodszy sierżant Paweł Borkowski.

- Panie komendancie! - rzekł zdenerwowany. - On znowu zaatakował.
- Kto?
- "Tyfus".
- Jasna cholera! Kto tym razem?
- Nie wiadomo, dopiero co dostaliśmy zgłoszenie.
- Powiadom chłopaków i jedziemy.
- Już to zrobiłem, są w drodze.
- Świetnie, szykuj wóz, zaraz do Ciebie dojdę.
- Tak jest, komendancie! - wyparował na zewnątrz.

Niech to szlag! Muszę go dopaść, pomyślał.

Zabrał paczkę Winstonów i ruszył na akcję.

...

Hordy policjantów koczowały po okolicy jak mrówki w swym mrowisku.

Jedni coś spisywali, inni robili zdjęcia, jeszcze inni zabezpieczali materiały dowodowe.

Robert spojrzał na spoczywającą na ziemi postać.

Leżała na brzuchu z twarzą wrytą w ziemię.

Lekki, biały puch zdążył już wystudzić i okryć ciało jedwabnym kocem.

Śnieg padał dość intensywnie i jak na końcówkę listopada było całkiem mroźno. Gdyby przybyli godzinę później nie byłoby już niczego widać.

Na szczęście przypadkowy przechodzień w porę wyszedł na spacer ze swoim psem.

Palce trupa były już zsiniałe i skostniałe, a skóra zimna i zmrożona.

Lecz z jego krocza wciąż ściekała bordowa krew.

Nagle spod żółtej taśmy wyłoniła się młoda brunetka i do niego podeszła.

- Zastępca Naczelnika Wydziału dochodzeniowo-śledczego w Złocieniowie Karolina Ławrowska.
- Komendant Główny Policji Miejskiej w Złocieniowie Robert Baczyński.

Uścisnęli sobie dłonie.
- My już się chyba kiedyś spotkaliśmy - stwierdził Robert.
- W rzeczy samej. Ostatnia seria morderstw pozwoliła nam się ze sobą zapoznać.
- Ale zdążyliśmy się już zapomnieć.
- Ostatnie morderstwo było niespełna kilka miesięcy temu. Na prawdę krótką ma Pan pamięć.
- Pamiętam tylko to, co najważniejsze.
- Myślałam, że wsadzanie wariatów do więzienia, to Pana całe życie.
- Nie tylko wsadzanie wariatów, ale i wsadzanie wariatom.

Podniosła dłonie.

- Nie chcę wiedzieć co, gdzie i kiedy. Doprawdy gdybym tej nocy w tym klubie nie zauważyła jak wkłada Pan fiuta w dupę innego faceta, nasza znajomość była by na zupełnie ciekawszym poziomie.
- Myślałem, że nienawidzi Pani mężczyzn.
- I owszem. Lecz ja nie o takim poziomie myślałam. Ale niech się Pan nie przejmuje, Pan i tak tego nie zrozumie, jest Pan facetem. Co z tego, że gra w innej drużynie. Facet, to facet. Debil, to debil. Facet, to debil.
- Całe szczęście, nie jestem zoofilem i gatunek kobieta nie leży w kręgu moich zainteresowań seksualnych.
- A niech Pan nie myśli, że i ja żyję w zgodzie matką naturą. Pedały to szkodniki, trzeba wytępić.

Spojrzeli sobie w oczy przeszywająco-groźnie.

Jebać to. To kobieta. Co ona go obchodzi?

Pora wrócić do roboty pomyślał.

- Co tu się stało? - zapytał Robert.
- Około godziny dwudziestej otrzymaliśmy telefon od młodego mężczyzny. Powiedział nam, że podczas spaceru ze swoim psem znalazł martwe ciało. Przyjęliśmy zgłoszenie i ruszyliśmy. Na miejscu okazało się, że doszło do popełnienia zbrodni. Ofiara została najpierw związana i zakneblowana, a potem gwałcona zbitą butelką w odbytnicę, tak długo, aż wykrwawiła się na śmierć. - poinformowała zastępczyni. - Na pobliskim drzewie zabezpieczyliśmy również naskórek ofiary oraz płytkę paznokciową. Z pewnością próbowała się w ten sposób uratować.
- Jasna cholera! Co za bestialstwo! - rzekł Robert. - Wiecie kto to taki?
- Jeszcze nie zidentyfikowaliśmy ofiary. Ale to młody chłopak. Prawdopodobnie ledwo po dwudziestce.

Robert spojrzał na ciało chłopaka.

Taki młody. Miał całe życie przed sobą. A że znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, to został zamordowany przez jakiegoś psychopatę.

Czuł jak jego oczy zaczynają się szklić. Zacisnął powieki i potarł dłonią swoją twarz.

- Wiadomo kiedy go zamordowano?
- Dzisiaj, prawdopodobnie zaraz po tym jak zrobiło się już ciemno. Gdzieś w pół do siedemnastej. Chociaż ciało już wystygnęło, krew nie zdążyła jeszcze zamarznąć. Świeża sprawa.
- Kolejna ofiara "Tyfusa".
- Nie byłabym tego taka pewna.
- To znaczy?
- Ten facet co odnalazł ciało, to mieszkaniec Złocieniowa, mieszka w jednym w tych pobliskich domów.  Opowiedział nam o jakimś dziwnym facecie, którego widywał tutaj od początku listopada co jakiś czas. Mówił, że czasem się przechadzał po tym lesie, ale zwykle wyglądał jakby czegoś szukał. W każdym razie z jego opowieści dziwnej treści wynika, że nie jest to "Tyfus".
- Opowieści dziwnej treści?
- On coś ukrywa, tak nam się wydaje.
- Co z nim teraz? Gdzie on jest?
- Siedzi w wozie, naczelnik z nim rozmawia, zaraz jedziemy na komendę go przesłuchać. Chce Pan jechać z nami, komendancie?
- Nie. Muszę jeszcze coś załatwić.
- Jasne. Będziemy Pana informować o przebiegu śledztwa.
- Dzięki. Do zobaczenia!
- Do zobaczenia. Oby w przyjemniejszych warunkach.

Pożegnał się i skierował do wozu.

Usiadł za kierownicą, wyjął i zapalił Winston'a.

Muszę poruchać pomyślał.

Odpalił wóz i pojechał do swojego ulubionego klubu.

...

- Proszę jeszcze raz nam opowiedzieć co dokładnie Pan dzisiaj zobaczył, Panie Markowski.
- Przecież powiedziałem wam już to cztery razy.
- Chcemy to usłyszeć po raz piąty.
- Po co?
- Żeby wszystko dokładnie ustalić i utrwalić.

Karolina czuła lekkie zażenowanie, ale wiedziała, że im dłużej męczy się przesłuchiwanego tym większa szansa, że zacznie puszczać parę z ust.

Lecz ten przypadek był ciężkim orzechem do zgryzienia. Nie dawał się tak łatwo.

Ale wpadła na pewien pomysł.

- Ehhh... - westchnął zirytowany.
- Proszę zaczynać. Tylko tym razem od tyłu?
- Że co?

Siwowłosy naczelnik zerknął pytająco na zastępczynię spod swojej czapki.

- Proszę opowiedzieć jeszcze raz całą historię, ale tym razem od tyłu.
- Niby czemu tak?
- Chcę sprawdzić Pana prawdomówność. Przecież nie ma Pan nic do ukrycia? Tym bardziej, że opowiedział nam Pan tę historię już kilka razy.

Kamil lekko pobladł na twarzy, co nie uszło uwadze Karoliny. Był to dla niej znak, że dobrze postąpiła. Niemniej jednak nie miała żadnego potwierdzenia.

- A więc, słuchamy Pana.
- To nonsens, ile tu jeszcze będę siedzieć, żebyście mi wreszcie dali spokój?
- Co najwyżej kwadrans, tyle mniej więcej zajęło Panu opowiedzenie całej historii. No..., może dwadzieścia minut, bo teraz musi Pan się skupić, aby odtworzyć nam całe zdarzenie wspak. Także opowie nam Pan te historię i jest Pan wolny.

Spojrzał na naczelnika, tak jakby szukał zaprzeczenia swoich konkluzji podszeptujących mu, że ta kobieta jest delikatnie trzepnięta. Nie znalazł ich. Jedyne co mówił mu jego wyraz twarzy, to że wszystko to, co chciałby teraz usłyszeć, to dźwięk jego spowalniającego oddechu zaprowadzający go do świata snu. W końcu było już grubo po pierwszej nad ranem.

- Bardzo proszę - rzekł naczelnik.
- Dobrze. Opowiem. Lecz zrobię to punktowo, żeby się nie pogubić.
- Oczywiście, słuchamy.

Wziął głęboki oddech.

- Na samym końcu zadzwoniłem po was i czekałem aż przyjedziecie. Byłem przerażony, stałem tyłem do drzewa, tak nieruchomo jakbym się do niego przykleił.
- O której Pan zadzwonił?
- Koło dwudziestej.
- Pamięta Pan dokładnie godzinę?
- Była 19:53.
- Z czyjego telefonu Pan dzwonił?
- Swojego.
- Jaki to jest telefon
- Nokia 3310
- Co Pan powiedział?
- Że znalazłem prawdopodobnie trupa. Wszędzie było pełno krwi, jeszcze świeżej. Nie wiedziałem, czy to była kobieta, czy mężczyzna, bo leżał plackiem na brzuchu, więc nie widziałem twarzy. I szczerze nie wiem, czy chciałbym zobaczyć. Ale byłem tak znerwicowany, że nie do końca pamiętam co mówiłem. To był potok słów. Majaczyłem i łkałem.
- Co znajduje potwierdzenie w nagraniu rozmowy. Przejdźmy dalej. Co Pan robił później, kiedy się rozłączyliśmy?
- Chyba wcześniej. Nie miałem opowiadać całego zdarzenia od tyłu?
- Zgadza się, ale skoro zaczął Pan od znalezienia ciała, to niech już Pan ten wątek dokończy.
- Już mówiłem, że stałem przyklejony do drzewa i się nie ruszałem.
- Znał Pan ofiarę?
- Nie. Do licha, nawet wy nie wiecie kto to jest.
- Czy w międzyczasie kogoś Pan zaobserwował, coś Pana zaniepokoiło?
- Absolutnie nic. Stałem tam wryty modląc się o to, aby jak najszybciej się ta potworna cisza leśna zakończyła.
- O której przyjechaliśmy?
- Jakieś dwadzieścia minut po moim telefonie, a więc około 20:15.
- Wszystko się zgadza. Proszę wrócić do tego co było wcześniej.
- Wracałem od swojego przyjaciela, Stanisława Marciniaka. Szedłem pieszo, ponieważ gdy chciałem do niego przyjechać autobusem, nie udało mi się to. Prawdopodobnie ze względu na pogodę żaden nie przyjechał.
- Jak długo Pan tam był?
- Jakieś pół godziny.
- Co Panowie robili.
- Piliśmy piwo i rozmawialiśmy o życiu.
- Pół godziny na wypicie piwa z kumplem. Bardzo krótka ta wizyta.
- Nie lubię się rozwlekać.

Karolina spojrzała na swoje notatki.

- No dobrze. Wspomniał Pan, że miał Pan problemy z dojazdem do swojego przyjaciela. Może Pan coś więcej opowiedzieć?
- Tak, poszedłem na przystanek na autobus.
- Jak długo Pan szedł na przystanek?
- Jakieś pięć minut.
- O której miał przyjechać autobus?
- O 17:40.
- Ale nie przyjechał.
- Tak jak wspominałem, to pewnie wina pogody.
- Jaka to miała być linia?
- 13.
- Na jakim przystanku Pan wsiadał i na jakim zamierzał wysiąść?
- Tytanowa. A przystanek docelowy to Osiedle Bukowe.
- To skoro autobus nie nadjechał, to jak Pan się dostał do swojego przyjaciela?
- Czekałem na kolejny autobus. Miał być o 18:05. Ale ten również nie nadjechał. No to stwierdziłem, że pójdę na nogach.
- I poszedł Pan prosto do domu swojego przyjaciela? Nie zatrzymywał się Pan nigdzie wcześniej po drodze?
- Nie, szedłem prosto do jego domu.
- Skąd pan szedł na przystanek.
- Ze sklepu spożywczego
- O której Pan był w sklepie?
- Kwadrans po siedemnastej.
- Jak długo Pan tam był?
- Również kwadrans.
- Co Pan kupił?
- Chleb pszenny, swojską kiełbasę, smalec, masło, włoszczyznę i mięso na rosół. No i jeszcze kilka piw i paczkę Chesterfieldów. Staszek bardzo je lubi.
- A zanim się tam Pan znalazł, to gdzie Pan wcześniej był?
- Wyszedłem na spacer z moim psem.
- Jaka rasa?
- Labrador.
- O której Pan wyszedł?
- Gdzieś po szesnastej.
- Czyli jakieś pół godziny przed morderstwem.
- Do cholery, mówiłem już, że to nie ja go zabiłem!
- A ja mówiłam Panu wcześniej, że o nic Pana nie oskarżamy.

Nastała krótka cisza.

- Czy pomiędzy wyjściem na spacer z psem, a zakupami był Pan gdzieś jeszcze?
- Nie.
- Co Pan robił wcześniej?
- Byłem w pracy.
- Gdzie pan pracuje?
- W zarządzie transportu miejskiego.
- O której wyszedł Pan z pracy?
- O 14:30.
- Jak wrócił Pan do domu?
- Autobusem linii 11.
- Jak długo jechał Pan do domu?
- Jakieś pół godziny. Do pokonania mam z sześć kilometrów, ale tego dnia były dość duże korki.
- Co Pan robił do czasu wyjścia na spacer z psem?
- To co zawsze. Odświeżyłem się i zjadłem obiad.

Karolina spojrzała do swojego notesu.

- Coś jeszcze mam Pani powiedzieć, czy może mnie już Pani wypuścić? - zapytał Kamil.

Jej mina zrzedła. Najwyraźniej nie była zadowolona z postępu sytuacji.

- Nie to wszystko, jest Pan wolny. Panie Marian... - zdziwiona ujrzała jak stróżek śliny spływa nadkomisarzowi po policzku.

Wstała.

- Odprowadzę Pana.
- Nareszcie - bąknął z ulgą.
- Dziękuję za cierpliwość.

...

Wróciła do swojego biura.

Spojrzała na swoje notatki.

- Coś jest na rzeczy. Pojadę na miasto i sprawdzę, czy mówił prawdę - rzekła do samej siebie.

Zostawiła notes i wyszła.

...

Gejowski klub Hexagram mieścił się na północno-wschodnich krańcach miasta. O ironio nie został założony przez Żydów, bądź ludzi z nimi powiązanych, lecz prze pewnego sympatyka izraelskich ciach. W końcu Tel-Aviv jest uznawany przez wielu za gejowską mekkę, klub więc powstał z myślą o gościach z zagranicy.

Skutek był jednak odwrotny do zamierzonego, bowiem na forach i stronach internetowych internauci zarzucali właścicielowi antysemityzm, pasożytnictwo i brak pomysłowości.

Również tutejsi Żydzi nie pałali do niego sympatią, przede wszystkim ze względu na fakt w jakim kraju i tradycji się wychowali.

Pomimo tych przeciwności klub prosperował bardzo dobrze. Obok upadającego Cream&Nuts oraz starego, ale wciąż działającego HighLove był jednym z trzech gejowskich klubów Złocieniowa.

Większość klientów stanowili mieszkańcy miasta oraz okolicznych miejscowości. Z tego powodu często dochodziło do bijatyk.

Ale Robertowi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, lubił dać komuś wpierdol po dobrym obciąganiu.

Wielki, niebieski neonowy napis z gwiazdą Dawida rzucał się już z daleka.

Dwóch osiłków, jeden czarnoskóry, stało przed wejściem selekcjonując gości.

Robert podszedł do nich. Uśmiechnęli się na jego widok.

Robert złapał czarnoskórego za krocze. Pod dżinsami poczuł duże berło.

Czarnoskóry osiłek złapał go za fraki i przycisnął do ściany.

- Mr. Policeman, don't fuck with me - rzekł spokojnie.
- Hej, hej! Ty nie wejdziesz. Nie zapłaciłeś za ostatnie dwa wejścia - poinformował drugi byczek.
- Do trzech razy sztuka - odparł Robert.
- Kurwa! Najpierw zapłać!
- Nie muszę chyba przypominać, iż wiem, że dilerzy, których tu regularnie spotykam dzielą się z wami zyskiem za sprzedaż towaru. I nie muszę przypominać również o tym, że mogę was aresztować kiedy tylko chcę.

Czarnoskóry spojrzał na wspólnika.

- Puść go - rzekł drugi.

Skarcił policjanta wzrokiem.

- Next time you will be having a meeting with my cock.

Przetarł jego pomiętą koszulę.

- Do zobaczenia wkrótce - rzekł Robert unosząc czapkę.

Korytarz z ciemno-szarej cegły pokryty był podświetlanymi czerwonymi ledami fotografiami muskularnych facetów jebiących się w różnorakich pozycjach.

Czerwony dywan, trochę zaspermiony, prowadził do ciemnoróżowo iluminowanej lady.

Roznegliżowany, wygolony barman świecił swoją opalenizną dolewając klientom alkoholu.

Gdy dostrzegł Roberta, zaczepił go wzrokiem.

- To co zawsze?
- A jak!

Grawerowana szklanka zapełniła się do połowy bursztynową cieczą.

Robert przechylił ją pozwalając, aby trunek Johna Walkera otulił piekielnym ciepłem jego gardło.

Odpalił papierosa.

- Następny.
- Szybko. Zwykle przed drugim shotem wystawiasz kutasa.
- Nie dziś, Maurycy.
- A co się stało?
- Nie Twoja sprawa!
- Oj dobrze już, dobrze. Ale mógłbyś sobie ulżyć.
- Niestety, ale nie doczyściłeś się ostatnio.

Jednym haustem pochłonął drugiego shota.

- Bo Twój fiut był tak duży, że nie wytrzymałem - zaakcentował.

Robert patrzył na jego wypicowany ryjek z lekkim politowaniem. Że też ja na coś takiego poleciałem, pomyślał.

- No nic, jak nie ty, to ten przystojny goryl przy drzwiach mnie przeleci.

Robert obrócił się i spojrzał na owego goryla.

Nasterydowany tępak w obcisłej różowej koszulce.

- Niebywałe.
- Może wejdziesz do kabiny? Czeka w niej jakiś ary-piękny przystojny chłopczyk.
- Na prawdę nie dzisiaj.
- Ale to jakaś świeżynka. Pierwszy raz go tutaj widzę. Może spróbujesz? - zachęcał.

Zastanawiał się przez chwilę. W sumie dawno nie ruchał nowego towaru.

- W której kabinie?
- Tej ostatniej, na końcu korytarza.

Wziął ostatni łyk whisky i zgasił peta w szklance.

- Do później.

...

Ciemny korytarz lekko rozjaśniały niebieskie żarówki. Na ścianach widocznych było pełno poszlak, świadczących o gromkich orgiach.

I o tym, że personel niezbyt dbał o czystość.

Na szarym końcu znajdował się ów pokój z wyrytym napisem "Wchodzisz na własną odpowiedzialność".

Średnio zachęcające.

Otworzył skrzypiące drzwi, lecz przywitała go tylko ciemność.

Zamknął je i stanął, czujnie nasłuchując, czy aby na pewno ktoś tu jest.

Wzdrygnął się, gdy poczuł na swoim kroczu obcy dotyk.

Lecz dotyk ten był bardzo subtelny i przyjemny.

Nieznana dłoń rozpięła rozporek i zawędrowała do środka.

Po chwili jego już podniesiony drągal wyszedł z rozporka czekając na nadchodzący relaks.

Spiął swoje ciało, gdy delikatne, wilgotne usta musnęły jego śluzowatą główkę.

Po chwili poczuł rozkoszne połączenie warg, języka i podniebienia.

Mazista ślina nawilżyła jego kutasa, więc rozpoczął ostre gwałcenie gardła młodzieńca.

Przytrzymał jego krótko ściętą głowę i energicznie zanurzał swojego penisa w głębinach jego jamy ustnej.

Uderzał w jego grdykę czując jak się odgina.

Pasyw od czasu do czasu dławił się, lecz czuć było, że jest wyszkolony.

Robert odczuwał niesamowitą euforię płynącą z jego krocza do wszystkich zakamarków ciała.

Strugi śliny zdążyły już zmoczyć jego bieliznę i spodnie do tego stopnia, że przylepiły się do jego skóry, lecz pasyw nie dawał za wygraną i w ogóle nie zwracał na to uwagi.

Robert zastanawiał się jak to jest możliwe, że w ogóle nie przerywa, by złapać oddech.

Szybko zabił w sobie tę myśl i skupił się na narastającej rozkoszy.

Młody, zwinny chłopak wyjął chuja z gęby i zaczął oblizywać ze smakiem wielkie, nabrzmiałe jądra.

Gładki, lekko chropowaty język zataczał kręgi i intensywnie pobudzał Roberta.

Chcąc pochwalić młodziaka klepnął go w policzek.

Zreflektował się, gdy poczuł dziwne zgrubienie.

Złapał go i dokładnie obmacał to miejsce.

Coś jakby blizna.

Młodziak zorientował się, że coś jest nie tak, wyrwał swoją głowę i uderzył Roberta pięścią w krocze.

Ten skulił się z bólu.

To on. Tyfus.

Drzwi otwarły się z hukiem i niebieska, neonowa poświata wpadła do pomieszczenia.

Półnagi "Tyfus" wybiegł z pomieszczenia.

- Ty kurwo! To Twój koniec! - krzyknął Robert.

Ruszył.

Wyjął swój pistolet i zaczął strzelać w jego kierunku mając nadzieję, że znajdzie się pod jednym z naboi.

Rozległy się głośne huki. Imprezowicze zaczęli krzyczeć z przerażenia i uciekać do wyjścia potykając się wzajemnie o siebie.

Gdzieś w oddali słychać było tłukące się szklanki i wywracające się krzesła.

Panikujący ludzie tworzyli nieziemski harmider.

Robert biegł za nim próbując go, jak na razie bezskutecznie ustrzelić.

Chłopak wybiegł z klubu, lecz Robert wpadł prosto w łapska ochroniarzy.

Zaczęła się szarpanina.

- Puśćcie mnie - krzyknął.
- Usiłowanie zabójstwa z użyciem broni palnej. Naczelnikowi wydziału dochodzeniowo-śledczego się to raczej nie spodoba - rzekł osiłek.
- Do jasnej cholery, ten chłopak to przestępca, muszę go złapać!
- Skoro tak, to czemu to Ty strzelasz, a nie on?
- Bo jestem policjantem, tępaku!

Muskularny murzyn wymierzył mu siarczysty cios w brzuch.

Robert skulił się i jęknął z bólu.

- Kurwa, czego nie rozumiecie?

Nagle z klubu wybiegł siwowłosy, brzuchaty staruszek.

- Kim ty jesteś? Co Ty odpierdalasz? - wrzasnął do Roberta. - Dlaczego demolujesz mój klub?
- Twierdzi, że łapie przestępców - odparł za niego osiłek. - Strzelał do jakiegoś chłopaka.
- To "Tyfus". On jest groźny.
- Nie rozśmieszaj mnie, patałachu!
- Jakiś szczyl ma być, według Ciebie mordercą? Jakim cudem zostałeś policjantem?
- Dzięki swojemu nienagannemu sprytowi.
- Hah! Dobre sobie. Szkoda tylko, że nie złapałeś do tej pory żadnego przestępcy.
- Złapałem!
- A no tak. Zapomniałem przecież o złodzieju sadzonek z parków. To Twoje jedyne osiągnięcie.

Osiłki parsknęły śmiechem.

- Chłopcy, pokażcie mu z kim zadarł! Tylko uważajcie, pewnie jutro musi iść na służbę. Ja muszę zamknąć klub. Mam tylko nadzieję, że nikt nie powiadomił Twoich koleżków. Jeszcze by mi tego brakowało.

Skończywszy zniknął w otchłani klubu.

- Patałachu, teraz zobaczysz jak się wymierza sprawiedliwość.

Zaciągnęli go do furgonetki i odjechali.

...

Karolina wsiadła do swojego Punto i wyjechała z osiedla.

Wyruszyła z ulicy Malczewskiego i dalej kierowała się już Walijską na północny-zachód.

Droga była pusta, lecz warunki uciążliwe.

Śniegu było już co najmniej dwadzieścia centymetrów, wiatr się wzmocnił, a temperatura spadła kilka stopni poniżej zera. Nic nie wskazywało na to, żeby pogoda miała się poprawić.

Prowadziła samochód dość szybko, aczkolwiek na tyle stabilnie, aby nie wpaść w poślizg.

Drogę oświetlały tylko uliczne lampy. Pomimo dużej zamieci można było dostrzec, że żadne światło nie dobijało się z żadnego okna.

W końcu był środek nocy i wszyscy smacznie spali.

Wszyscy poza Karoliną, która w beznadziejnych warunkach jechała rozwiązać jeszcze bardziej beznadziejną sprawę.

Ale w końcu była stróżem prawa i żadna pora nie miała znaczenia.

Nawet listopadowa zawierucha w niedzielny poranek.

Zjechała z Walisjkiej i tuż za mostem skręciła w Koryńską. Przejechała jeszcze przez kilka uliczek i znalazła się na Tytanowej.

Pomiędzy starymi domami przechadzała się martwa cisza. Na szarym środku ulicy stał nieduży drewniany domek. Z jednego z okien dobiegała lekka, żółtawa poświata.

Karolina zaparkowała swoje Punto i wyszła.

- Halo, policja, proszę otworzyć - zapukała głośno.

Po chwili usłyszała ciężkie kroki.

Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypem i jej oczom ukazał się sędziwy staruszek.

- A Pani to kto?
- Pan Stanisław Borkowski?
- Zależy kto pyta.
- Karolina Ławrowska, Zastępca Wydziału dochodzeniowo-śled...
- Pani to kto, żeby o tej porze przychodzić tutaj i mnie budzić!?
- Światło się świeciło, więc wątpię, że Pan spał.
- Może nie mogę spać przy zgaszonym świetle?
- Z pewnością. W dodatku przytula Pan pluszowego misia i robi Pan w pampersa.
- Widzę, że się rozumiemy, dobranoc.
- Hola, hola! - przytrzymała drzwi. Trenuję jiu-jitsu od siedmiu lat. Jeden ruch i wszystkie kończyny będą w Pana dupie.

Pchnęła drzwi tak mocno, że odskoczył i upadł na ziemię.

- Widzi Pan? I po co te nerwy?
- Jakim prawem Pani do mnie przychodzi o tej porze? A gdzie nakaz rewizji?
- Przychodzę, powiedzmy, prywatnie.
- To prywatnie nie mam Pani nic do powiedzenia.
- Nawet jeżeli będzie Pan zamieszany w morderstwo?
- Co? O co, psia mać, chodzi?
- Wczorajszego popołudnia doszło do morderstwa. A wieczorem Pana przyjaciel znalazł ciało.

Wstał. Patrzył na nią jak wryty. Wyglądał jakby nie dowierzał, ale sprytne oko Karoliny dostrzegło próbę manipulacji.

- Może porozmawia Pan ze mną?

...

W pokoju unosił się zapach Earl Grey. Światło świec przyjemnie ogrzewało pokój.

Na ścianach wisiały malownicze pejzaże.

Malownicze rozlewiska, szczyty górskie, ciepłe pole słoneczników.

- Sam je wszystkie namalowałem - rzekł. - Robią wrażenie, nieprawdaż?

Przytaknęła. Zdecydowanie wolała olejne obrazy w wykonaniu staruszka niż wszystkie bohomazy dzisiejszych artystów razem wzięte.

Wsypał do szklanki łyżeczkę cukru i zamieszał.

- A więc Kamil jest podejrzany o morderstwo - zaczął.
- Tak. I Pan też.
- A niby czemu? - zmarszczył czoło.
- Myślę, że Pan kłamie.
- Nie!
- Tak. Doskonale wie Pan co robił wczoraj Pana przyjaciel, a Pan twierdzi, że tylko wypił Pan z nim piwo.
- Ponieważ wiem co robił kiedy tu był, ale nie wiem co robił kiedy wyszedł.

Karolina ujrzała, że rozkwitł zalążek, który doprowadzi ją do rozwiązania sprawy.

- A jak Pan myśli?
- A bo ja tam wiem? Ostatnio stał się strasznie tajemniczy, wpadł tylko na chwilę, chodził spięty jak drut elektryczny.
- Czyli kłamał.
- W czym.
- Że był tu pół godziny.
- A gdzie tam.
- Ma Pan jakąś teorię?
- Nie mam żadnej. Ale...
- Co?

Westchnął.

- No proszę powiedzieć.
- Śledziłem go mając nadzieję, że odkryję co ukrywa.

Zaschło mu w gardle. Wziął łyk herbaty.

- No dalej! Proszę kontynuować.
- Wiem, że odwiedzał jakiegoś typa. Kiedy przyszedł do mnie ostatnio, zgubił jakąś kartkę z adresem. Stwierdziłem, że tam pojadę. Gdy wyszedłem z domu zauważyłem, że rozmawia z kimś przez telefon. Stwierdziłem, że pójdę za nim. Wsiadł do autobusu.
- Jakiej linii?
- 13, tej samej która dojeżdża do mnie. Tyle, że on pojechał dalej. Wiem, bo również niepostrzeżenie wsiadłem do tego autobusu.
- I gdzie wysiadł?
- Na końcu trasy, na pętli autobusowej.
- To znaczy na Osiedlu Bukowym?
- Tak.
- I co dalej?
- Poszedłem za nim. Szedł bardzo długo, do środka lasu. Kiedy dotarł na miejsce byłem zdumiony.
- Co Pan zobaczył?
- Mały, stary domek w samym środku głuszy. Wydawało się, że jest opuszczony. Aż tu nagle wyszedł z niego jakiś chłopak.
- Kto to był?
- Nie mam bladego pojęcia. Ale to co było potem...
- Co Pan zobaczył?

Wziął głęboki oddech.

- Pocałowali się.

Karolinę zdumiała ta wieść.

- Pocałowali się i weszli do środka.
- Co było dalej?
- Nie wiem. Odszedłem. Ale od tego czasu mój stosunek do niego się zmienił. Nie sądziłem, że jest pedałem. A był takim dobrym kumplem. Ale ja nie chcę mieć z nim już nic wspólnego - zarzekł się.

- Ma Pan jeszcze tę kartkę z adresem?
- Tak. Zaraz Pani przyniosę.

Wyszedł z pokoju, by wrócić po chwili z małym, białym skrawkiem papieru.

- Co Pani planuje?
- Jeszcze nie wiem.
- Tylko proszę mnie w to nie mieszać. Mam już swoje lata, resztę życia chcę przeżyć spokojnie.
- Obiecuję.

Wzięła karteczkę i wyszła.

...

- Do kurwy nędzy! Wypuśćcie mnie! - krzyczał Robert już po raz kolejny.

Furgonetka zatrzymała się. Czarnoskóry osiłek odpiął pasy i wyszedł. Po chwili tylne drzwi otworzyły się.

Wytargał związanego policjanta na ziemię i kazał mu klęknąć.

Mroźny śnieg ostro zapiekł go w kolana

- Now you're gonna be my bitch.

Rozpiął rozporek i jego oczom ukazał się jakiś trzydziestocentymetrowy bydlak gotowy penetrację jakiejś dziury.

- Hej, poczekaj na mnie! - rzekł drugi osiłek. - Tylko daj mi chwilę, szef dzwoni.

Odebrał telefon.

- Halo.
- Przyjedźcie tu, do kurwy nędzy!
- Co się stało, szefie?
- Natychmiast macie tutaj być!

Rozłączył się.

- Ehhh..., kurwa - westchnął ciężko.

Wyszedł z furgonetki i podszedł do chłopaków.

Fiut murzyna lśnił w świetle reflektorów.

- Wymierzanie sprawiedliwości musimy odłożyć na później. Szef dzwonił. Znowu sika w majtki. Musimy wracać.

Murzyn zdecydowanie nie był zadowolony. Jego kutas stał już na baczność. Lecz obowiązki wzywają.

- Next time we will get you! - rzekł i wpakował komendanta z powrotem do furgonetki.

...

Karolina dojechała na skraj lasu w niespełna pięć minut. Lecz teraz aby dotrzeć na miejsce musiała przejść przez nasypy śnieżne między milionem drzew i krzewów.

Trasa była niełatwa do pokonania aczkolwiek niespełna pół godziny później była już na miejscu.

W samym środku lasu stał mały, stary domek, tak jak mówił Pan Stanisław.

Ostrożnie uchyliła drzwi. Niepewnie weszła do środka.

Wnętrze wyglądało zwyczajnie. Kuchnia połączona z pokojem, po lewej mała łazienka. Było tu dość czysto jak na prawdopodobne miejsce zamieszkania przestępcy.

W środku łazienki były jeszcze jedne drzwi.

Wzięła broń w dłonie i niepewnie przekręciła klamkę.

Gdy weszła do środka, nie mogła uwierzyć własnym oczom.

Na ścianie wisiała mapa miasta z wbitymi pinezkami w miejscach ostatnich morderstw. Obok każdego z nich były zdjęcia ofiar. Wszyscy chłopcy którzy stracili ostatnio życie.

Kto to do cholery, jakiś krypto-homoś co nie akceptuje swojej orientacji? - powiedziała do siebie w myślach.

Lecz nagle spostrzegła coś, co zmroziło jej krew w żyłach.

Koło jednej z pinezek nie było żadnego zdjęcia.

Oznaczało to tylko jedno.

Wybiegła z domu i ruszyła z piskiem opon.

...

Gdy dojechali na miejsce furgonetką, byli zaskoczeni widokiem.

Wszystko było wysprzątane.

Nic dziwnego, Paweł Szczuta dbał o swoje interesy należycie.

Właściciel wybiegł, gdy tylko zobaczył nadjeżdżających ochroniarzy.

Wyszli razem ze spętanym Robertem, trzymając go, aby się nie wywinął.

Musicie to zobaczyć - rzekł roztrzęsiony. Był blady jak trup.

Weszli do środka i ujrzeli zmasakrowane ciało Maurycego.

Leżał rozczłonkowany i porozrzucany po całym klubie.

Lewa noga była przy wejściu, kawałek ramienia na jednym z krzeseł, a głowa z wyłupionymi gałkami ocznymi została postawiona na ladzie barowej.

Murzyn puścił pawia na podłogę i wybiegł. Drugi osiłek zaczął mieć spazmy, także się oddalił.

Robert zakrywając nozdrza nie dowierzał.

Lecz chwilę później makabryczne widok zastąpiła czerń.

Zgasło światło.

- Co się dzie... - próbował powiedzieć Paweł, ale nie dokończył.

Właściciel klubu jęknął.

Wydał z siebie jakieś mozolne tchnienie, po czym dławiąc się i wymiotując krwią opadł na podłogę.

Dźwięki te wzbudziły wstręt w policjanci. Ciarki przeszły go po plecach.

Nagle poczuł na sobie coś ciężkiego.

Upadł na ziemię.

Ktoś boleśnie zaczął ciągnąć go za włosy tak mocno, że aż wbijał paznokcie w skórę.

Wytrzeszczył gały czując jak łzy cisną się mu do oczu.

Druga ręka powędrowała na jego twarz zakrywając usta i nos, a palce wbijały się do oczu.

- To Twój koniec! - rzekł Tyfus diabolicznym głosem.

Nieoczekiwanie spadł na nich ciężar czyjegoś ciała.

Robert rzygnął, a Tyfusowi strzeliła kość w nodze.

- You fucking dick!

To był czarnoskóry osiłek, rzucił się na Tyfusa.

Zaraz później nadszedł drugi.

Okiełznali szamotającego się chłopaka.

- Może Twoje ofiary były słabsze od Ciebie, i może jesteś sprytny, ale naszej potędze nie dorównasz szmato!
- Nic nie rozumiecie! Nienawidzę pedałów - wyryczał i zaczął się szarpać.
- Toż ty jakiś zwykły psychol jesteś!

Robert ocknął się i powstał na trzęsących się nogach.

Podszedł do Tyfusa i złapał go za gardło.

- Teraz wymierzymy Ci sprawiedliwość!

...

Robert trzymał Tyfusa i nasadził na pałę swojego nowego pobratymca.

Trzydecymetrowy kutas murzyna wepchnął się w jego dupsko rozdzierając jego jelito na wszystkie strony. Poczuł jak cienka błonka pękła w kilku miejscach.

Długi i twardy fiut rozwalał po kolei każdy skrawek jego jelita.

Wrzeszczał z bólu niemiłosiernie.

Jak Szatan.

Drugi bysior, z nieco mniejszym, acz nadal pokaźnym przyrodzeniem, kucnął nad nim i jeszcze większym parciem wszedł w jego dziurę.

Poczuł ciepło jego odbytnicy i pulsującego narastającego kutasa kolegi.

- Robert, dołącz do nas! - krzyknął uradowany osiłek.

Ten podszedł dumnie z prężnym i śliniącym się kutasem, który czekał tylko, aby zanurzyć się w soczystym tyłku mordercy.

- Karma suką, wraca jak bumerang.

Stanął pomiędzy nogami murzyna, a pod tyłkiem drugiego byka i z nieskazitelną pychą wcisnął się pomiędzy dwa gromkie chuje.

- Ooohhh... - jęknął chełpiąc się niebywale ogromnym cierpieniem pierdolniętego mordercy.

Wszedł w niego całą swą długością.

Wszyscy trzej zaczęli wymierzać złoczyńcy sowitą karę i symultanicznie nakurwiać obolałe dupsko.

Tyfus dzielnie znosił to upokorzenie. Ani razu nie zaprotestował. Zdawał sobie sprawę, że nie da rady się uwolnić spod ich wielkich łapsk.

Pot lał się z niego litrami i mieszał z potem gwałcicieli.

Zgrzytające zęby ocierały się o siebie, a twarda skóra pękała pod napięciem.

Diabeł na policzku był rozgrzany do czerwoności, lała się z niego krew.

Ale nie protestował. Do końca chciał pokazać, że nic nie jest mu straszne.

Lecz trzej faceci nie dawali za wygraną.

Napierdalali go czekając, aż opadnie z sił i zacznie się sprzeciwiać.

Penetrowali jego wnętrzności bezlitośnie, czerpiąc miodową rozkosz.

Ich wielkie głowice rozpościerały się w trzewiach i rozsadzały je na wszystkie strony, dając długim fiutom możliwość dogłębnej penetracji.

Kutasy ocierały się o siebie, wspierając się w tym wołającym o pomstę do nieba akcie i ślizgały się na ścianach odbytnicy, rozgrzewając ją do mefistofelicznej temperatury.

Ciężkie i twarde jądra odbijały się od siebie nadając zwinności mężczyznom. Lepiły się skondensowanym miksem wszelakich możliwych wydzielin.

Ogromne żyły pulsowały od gorąca, a napięte mięśnie ud hardo uderzały o zsiniałe pośladki.

Silne dłonie ściskały jego gardło trzymając jego organizm na granicy niedotlenienia.

Długie i ciężkie stopy przygniatały jego dłonie miażdżąc chrzęści i kosteczki.

Rozbierali go ze wszystkich mrocznych tajemnic i powoli napełniali ogromnym wstydem i poczuciem winy.

Czuli, że ciało Tyfusa zaczęło się miękko osuwać po posadzce.

Eskalacja narastała.

To był właśnie ten kulminacyjny moment upokorzenia, w którym największy przestępca w historii miasta zostanie zbezczeszczony własną bronią i runie cały jego chory świat.

Kiedy mdlał, ich rozpalone drągi wystrzeliły jednocześnie bezczelnym strumieniem gęstej, maziowatej, radosnej spermy.

Wypełniły jego diabelską duszę, zatapiając ją w lawinie białej cieczy praworządności powodując, że przestępca poczuł to co czuły wszystkie jego ofiary.

Upokorzenie.

Hańbę.

Wstyd.

Obrzydzenie.

Pustkę.

Tyfus zemdlał, a faceci zastygli w bezruchu błogiej przyjemności, stygnąc od emocji i wysychając od potu.

Spojrzeli na siebie.

- It's finally over.

...

Karolina Ławrowska trzymała białą kartkę. Zastępca naczelnika czytała ostatnie myśli Kamila Markowskiego.

Skończyła i odłożyła.

- Ciekawa historia - skwitowała ironicznie.
- Jeden psychol zakochuje się w drugim psycholu. Obiekt westchnień zabija niewinnych chłopców, a zakochany popełnia samobójstwo.
- Mówiłam. Facet, to facet. Debil, to debil. Facet, to debil.

Zaciągnął się Winstonem wypalając pół papierosa za jednym razem.

- Pytanie tylko co robił w dzień wczorajszego morderstwa - zastanawiał się Robert.
- Tego się już nigdy nie dowiemy. Ale prawdopodobnie usiłował odwlec Tyfusa od tego czynu.

Wzięła łyk kawy.

- Mnie bardziej ciekawi kto jemu wymierzył sprawiedliwość. Nie chce nic mówić.
- I nie powie.
- Czemu Pan tak myśli?
- Nie ma gorszego upodlenia dla gwałciciela niż bycie zgwałconym.
- Co za paradoks. Dostanie dożywocie.
- Z pewnością. Musimy jeszcze z chłopcami go przesłuchać.
- Z tymi dwoma ochroniarzami z klubu co ich dzisiaj przyjęliście?
- Stracili robotę, a pomoc mi się przyda.
- I o co chcecie go jeszcze zapytać?
- Chcemy po prostu jeszcze raz go dogłębnie przepytać. Ze szczegółami.

Uśmiechnął się i radośnie puścił szary dymek.

Autor El Toro. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie, przedruk i publikacja w jakiejkolwiek 
formie (również elektronicznej) do celów komercyjnych i prywatnych, bez zgody autora bloga, zabronione.

Komentarze

Prześlij komentarz